Chciałabym Wam przedstawić moją relację z wyjazdu do Azji.
Gdzie: Singapur, Sri Lanka i Emiraty (Dubaj, Abu Dhabi)
Kiedy: wrzesień/październik 2014
Jak krótko: Bardzo krótko:) W sumie 11 dni. Wiem, że niektórym starym wyjadaczom nie opłaca się wychodzić z domu na krócej niż 2 tyg, ale ja uwielbiam wyjazdy instant. Poza tym, z a różnych względów, nie mogę wyjeżdżać na dłużej niż 12-14 dni.
Kto: no my:) + para naszych przyjaciół + 2 misie
Loty Emirates. Bilety multicity kupione w majowej promocji Emirates, w sumie 5 odcinków, na 1 rezerwacji, ok. 2300 zł za osobę.
Singapur
Zanim dotarliśmy do naszego pierwszego celu – Singapuru, musieliśmy zaliczyć stopover w Dubaju. Lot do Dubaju był dość komfortowy, bardzo luźno w samolocie, może 1/3 pasażerów, a to oznaczało, że większość środkowych siedzeń była wolna i mogła służyć dorosłym za leżankę a dzieciom za plac zabaw.
W międzyczasie lokalne jedzenie;) Polecam drugą pozycję;)
Na kolejne loty zamówiłam (przez net, zarządzając rezerwacją) posiłki specjalne – głównie wegetariańskie lub jakieś modyfikacje wege-dań. Były ok, choć zamawianie posiłków specjalnych polecam szczególnie tym, którzy chcą dłużej pospać. Te posiłki są rozdawane dużo wcześniej. Jak reszta (szczególnie z tyłu samolotu) czekała na swój tradycyjny posiłek, ja już zdążyłam zapomnieć, że coś jadłam i trochę się przespać.
Późniejsze loty niestety już nie były takie luźne. W Dubaju też jedyny raz wysiadaliśmy do autobusu lotniskowego. Po wyjściu z samolotu buchnęło gorącem (a było po 22). Liczyliśmy, że to może od silników, ale… skucha. Tam po prostu tak bucha gorącem;)
Autobusem lotniskowym jechaliśmy do terminala… ponad 30 min. Po drodze tunele, pasy i światła. Generalnie szybciej dojeżdżamy od nas do Modlina niż tam z samolotu do terminalu;) Ale to też dobrze obrazuje skalę tego miasta. Choć na razie to tylko namiastka tej skali;)
Kolejny lot – już do Singapuru na pokładzie Airbusa A380-800, czyli dwupoziomowego giganta. Naprawdę ogromny, ale też chyba najwygodniejszy ze wszystkich. Lot prawie 8 godz, na szczęście częściowo przespany. W Europie podczas lotu późna noc, więc to i gwiazdki na sufitowym niebie samolotowym na pewno ułatwiały zaśnięcie.
Niestety wręcz przeciwnie było pierwszej nocy w hotelu, bo jak się kładliśmy w Polsce była 18. To nie moja pora na spanie, nawet mimo zmęczenia.
W Singapurze byliśmy ok. 14. Metrem pojechaliśmy do hotelu, choć większość podróżujących z lotniska wybiera transport taksówką, ale na taksówkę na lotnisku czeka się… podobno ok. godziny. W kolejce, w rządeczku. Sądząc po naszych (późniejszych) doświadczeniach z singapurskimi taksówkami jestem w stanie w to uwierzyć, choć nadal uważam, że to bez sensu, skoro metrem można dojechać do centrum w pół godziny.
Hotel mieliśmy bardzo dobrze położony, blisko Mariny, w samym centrum. http://www.peninsulaexcelsior.com.sg/ Standard też niezły, a nasi przyjaciele mieli nawet pokój z widokiem na Marinę. Musieli mieć jakieś układy w recepcji;)
Widok z hotelu
My mieliśmy widok na drugą stronę, już nie tak spektakularny.
Tego dnia mieliśmy w planach głównie jedzenie (trzeba znać priorytety!);) Tak że pierwszy cel – miejsce polecane przez naszą znajomą.
Znaleźliśmy w sumie bez problemów, pokazaliśmy paluszkami co chcemy, a mała azjatyckie rączki podały do luksusowych plastikowych, gibiących się stolików. Moje wege spring rollsy były pyszne, reszta chyba też zadowolona. Z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy w stronę Marina Bay Sands, żeby dopieścić brzuszki. Generalnie bardzo chcieliśmy zobaczyć ten hotel nie tylko z zewnątrz, ale też dostać się na górę – na poziom basenu. Na górze poza wspomnianym basem (dostępnym wyłącznie dla gości hotelowych), są też restauracje i taras widokowy. Po szybkim rekonesansie, jeszcze przed wyjazdem, wyszło, że stosunkowo niewiele dopłacając można wybrać się do restauracji koło tarasu. A jak jeszcze odkryłam cheese&chocolate bar to wiedziałam, że decyzja będzie prosta. Już w zasadzie słyszałam jak te czekoladki ze zdjęć szeptały moje imię. Tak że uległam i umówiliśmy się;) (rezerwacja robiona chyba 2 miesiące przed terminem i zajęliśmy przedostatni stolik)
Wjechaliśmy na samą górę i tym samym wejściem, którym wchodzą goście hotelowi – po okazaniu rezerwacji z maila – mogliśmy wejść… na basen. Oczywiście, nadal nie mieliśmy prawa z niego korzystać, ale jeśli tylko mielibyśmy ręcznik, szlafrok czy po prostu nie bylibyśmy ubrani smart-casualowo (dress code w naszej restauracji – ha! sprytne!) to raczej nikt by się nami nie zainteresował i basen byłby nasz. Ja jednak miałam pewne opory, żeby w sukience tam wskakiwać;) Widoki z basenu świetne! Sama koncepcja basenu w takim miejscu to super rozwiązanie.
Ogólnie budynek hotelu jest ciekawy i pomyślany w każdym detalu. Elewacja na łącznikach wykonana jest z blaszek, które poruszane przez wiatr dają bardzo fajne efekty.
Ale ale… czekoladki
:D Najpierw sery, pieczywo, oliwki. Pycha. No i czekolada… wszędzie czekolada
:D I desery z fasolą azuki, z owocami bliżej niezdentyfikowanymi (też pysznymi… tzn. mam nadzieję, że to były owoce;P), musy, kremy. Generalnie pełnia szczęścia. Mimo wielkiej, choć platonicznej miłości do słodyczy, nie byłam w stanie spróbować wszystkiego. Czułam, że zawiodłam niektóre czekoladki. Czyli następnym razem w Sinagapurze muszę tam wrócić (z pustym brzuszkiem).
Po upojnym wieczorze poszliśmy do parku z Superdrzewami. No i te drzewa są faktycznie super;) Wielkie, kolorowe, takie niby od czapy, a świetnie komponują się z miastem. Już było późno, więc nie załapaliśmy się na pokaz świateł na drzewach ani nie mogliśmy wejść na taras-kładkę między drzewami, ale wtedy powstał plan, że wracamy następnego dnia wieczorem. A tymczasem spacerem (ok. 2 km) kierowaliśmy się do hotelu. Zobaczyliśmy Marinę z drugiej strony, Muzeum Nauki (w kształcie lotosu) i ogólnie trochę miasta nocą.
Następnego dnia zostaliśmy niemieckimi emerytami z zorganizowanej wycieczki, czyli jeździliśmy autobusem bez dachu z przewodnikiem w słuchawkach. Rzadko z tego korzystamy, ale tu opcja wydawała się sensowna, bo mogliśmy się nim dostać wszędzie gdzie planowaliśmy (nie przemieszczając się pod ziemią, bo jednak widoki z metra trochę gorsze), w miarę szybko i wygodnie (hop-on, hop-off). No i Pan słyszany w słuchawkach był taaaki mądry;) Ale minus tej opcji jest taki, że wcześnie kończy kursowanie ten autobus (chyba ok. 17), więc żeby maksymalnie wykorzystać bilet trzeba byłoby zacząć jeżdżenie wcześnie rano, co nam jakby nie wyszło;) Bo zaspaliśmy. Tak konkretnie. Ja zasnęłam chyba ok. 4 nad ranem i przed 10 nas żaden budzik nie obudził, choć prób było wiele.
Najpierw Ogród Botaniczny – trochę jakby na uboczu, kawałek od centrum, ale nadal to namiastka puszczy wśród wieżowców. Poza fajnym ogrodem orchidei i lasem deszczowym, najbardziej podobał mi się Cool House. Czyli coś w rodzaju szklarnio-oranżerii mniej więcej w środku ogrodu. Cool house był naprawdę cool:D Głównie dlatego, że było tam ok. 10 st mniej niż na zewnątrz i była rozpylana mgiełka. Wymyślił to geniusz. Ja w zasadzie chciałam już tam zostać, ale motywacja do wyjścia przyszła jak przypomniałam sobie, że w Chinatown coś zjemy i kolejne desery czekają.
Z ogrodu botanicznego przejechaliśmy przez Orchard Road (główna aleja handlowa) do Little India. Zrobiło się hmmm… indyjsko. Kolorowe bazary, kolorowe świątynie i gorliwie modlący się lokalsi. Ciekawe.
Kolejny przystanek to ChinaTown. Nasze główne punkty – po atrakcjami gastronomicznymi oczywiście – to świątynie. Największe – Złotego Zęba Buddy z m.in. moim ulubionym wkurzonym Buddą Acala. Acala to najbardziej popularny z tzw. "pięciu królów mądrości". Dosłownie oznacza „nieporuszony”. Jego nieporuszoność to niepodatność na ziemskie pokusy. W Japonii jest postrzegany jako obrońca i pomocnik w osiąganiu celów.
Tambylcy poza modłami przynosili też dary bożkom, np. Ferrero Rocher. Nie wiem co na to Budda, ale ja bym nie pogardziła;)
Po drodze świątyń było więcej – wszystkie zwiedzane oczywiście boso. Buciczki zostają przed wejściem, a w konkretnie walają się przed wejściem (że też oni się później mogą w tym połapać i odnaleźć buty do pary to trochę zdziwko). Nasze czekały na nas grzecznie z boku. Szanuję ten rytuał i nie miałam żadnych oporów, żeby się dostosować, choć b. nie lubię chodzić boso. Tylko czasami posadzka była tak gorąca i nagrzana od słońca, że migusiem omijałam te miejsca, co z boku mogło wygląda jakby jakieś nieczyste moce w transie kierowały mnie do wyjścia.
Jedzonko! W ulicznym food courcie między uliczkami w ChinaTown znaleźliśmy budkę rybno-wegetariańską, która mnie najgłośniej wołała. Wszystko wyglądało zachęcająco, a w brzuszku jeszcze wczorajsze czekoladki (duuużo czekoladek). Trochę apetyt minął jak małe azjatyckie rączki te piękne potrawy utopił w głębokim tłuszczu… Coś jakby czar prysł, magia uleciała wraz z oparami tłuszczu kokosowego i wszystkim zrobiło się smutno. Ale podobno tak ma być, przyjęłam to z godnością. Było ok, ale… no właśnie, magii nie było. Humor poprawiała mi wizja deseru. Mam drugi żołądek na desery i wielkie czekoladowe serce, więc deser to zawsze dobry pomysł. A na deser Traditional Desserts (tak się nazywała deserownia), a tak naprawdę to barwiony lód. Taki lód-lód w sensie woda zamrożona, ale ale smakowa! My np. mieliśmy arbuzowo-liczi, ale są też np. z czarnego sezamu. Wygląda jak potwór z Loch Ness, dlatego bałam się spróbować.
(s: internet)
Duriany
Na wieczór w planach Superdrzewa, tym razem też oglądane z poziomu kładki. Rzutem na taśmę kupiliśmy jedne z ostatnich biletów, uradowani że idealnie w punkt, bo za 2 godz powinniśmy być na lotnisku, więc akurat zwiedzanie, hotel, walizki i chybcikiem na lotnisko. Po czym odkryliśmy że ta druga dłuuuga kolejka to do wejścia. Obsługa twierdziła, że czeka się na wejście ok. 40 min… Fatalnie, genialny plan rypnął. No i dylemat turystów pierwszego świata – czekamy i biegiem na lotnisko czy odpuszczamy. Wyszło, że kolejka nie taka straszna (już nie zaufam więcej człowiekowi, który nie jest w stanie spojrzeć mi prosto w oczy) i weszliśmy po ok. 20 min. Na górze było podobno bardzo fajnie. Tak twierdzi reszta. Ja wiele nie pamiętam, bo przypomniało mi się na górze, że mam lęk wysokości, a nawet jak próbowałam o tym zapomnieć to spoglądając w dół na ażurową kładkę i malutkich ludzi pod nią już byłam pewna, że tak, mam lęk wysokości. Postanowiłam cofnąć się i wrócić i plan byłby dobry, gdyby nie to, że nie można wracać. Wyjście jest na drugim końcu kładki. O Buddo! Umrę i Acala nie pomoże. Trzymając się obu barierek (cała kładka moja!) przeszłam spory fragment nie patrząc w dół. Ani w górę. W zasadzie patrząc tylko gdzie jest wyjście. Po drodze spotkałam faceta, który zauważył, że taka „plastyczna ta kładka”, bo jak się skacze to ona się gibie. No genialne. Naprawdę. To był Polak. Już mu miałam puścić soczystą polską wiązankę, w sensie poprosić, żeby przestał, ale stwierdziłam, że nawet w obliczu śmierci pozostanę damą. Przy wyjściu, na stabilniejszym gruncie nawet trochę się rozejrzałam. No faktycznie – całkiem fajnie. Mimo silnych wrażeń, serio interesująca koncepcja tej kładki.
Kładka zła
Po zejściu wpadliśmy na genialny pomysł, że złapiemy taksówkę do hotelu. Do hotelu niby niedaleko, ale czasu niewiele, więc tak, to dobry plan. Niewiarygodny pan z obsługi (czemu ja się nie uczę na błędach?) wskazał drogę do postoju. Postój był dokładnie gdzie indziej. Ale trafiliśmy, bo – w przeciwieństwie do pana z obsługi – drogowskazom można ufać. Na postoju kolejka. Jakieś 50 osób przed nami a taksówek nie widać. Posłusznie ustawiliśmy się na końcu i poczekaliśmy na swój przydział, w sumie może 10 min.
Na lotnisko dotarliśmy o czasie i zdążyliśmy obejrzeć jeszcze kinetyczny deszcz:
Oraz na luzie odprawić się, przebrać, umyć, poczytać… W sumie to mogliśmy dłużej zostać na kładce, jaka szkoda, że tak nie zrobiliśmy
;) I fruuuu na Sri Lankę, ale o tym później.
Jakie wrażenia z Singapuru? Hmmm… Pierwsze wrażenie było takie, że jest tu bardzo europejsko. Drugie, trzecie i piętnaste wrażenie w sumie też. Widać wpływy brytyjskie (nie dziwota), wszędzie powszechny angielski, architektura w dużej mierze także europejsko-zachodnia. Nowoczesne, zadbane, dobrze zorganizowane miasto. No dobra, taki opis nie pasuje do wielu europejskich miast, ale mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi;) Jednak klimat, mieszanka etniczna i powszechność innych religii sprawiły, że nie dało się zapomnieć, że jestem w Azji.
Inne były też pewne reguły i unormowania, a w zasadzie ich mnogość. Zabronione jest np. chodzenie nago nawet w własnym domu, bo nie można siać zgorszenia. Mnie inne rzeczy gorszą, ale co ja Europejka wiem o prawdziwych zgorszeniach. Nie wiedziałam też, że guma do żucia to takie zło. Nie można publicznie żuć gumy. Nie można jej nawet kupić, bo samo posiadanie jest zabronione, a ja miałam cały czas w torebce (życie na krawędzi!). Nie można też przewozić owoców duriana w komunikacji miejskiej. Duriany muszą same trafić do domu. Nie chcę nawet myśleć jaka by była kara jakbym przemyciła takiego duriana w metrze, po czym nago go zjadła w domu, przeżuwając przy tym gumę. A tak serio to wiem – prace społeczne transmitowane w tv. Podobno, bo próbowałam znaleźć taki materiał i youtube nie wie o co mi chodzi. Jak powiedzą mi prosto w oczy, że tak jest to uwierzę.
Mają także ciekawe koncepcje jeśli chodzi o ochronę zdrowia. Obowiązkowy pomiar temperatury u wszystkich przylatujących do Singapuru, ale też np. wygląd paczek papierosów. W Singapurze palenie nie zabija, ale można obejrzeć na paczce jak wygląda obumierający płód. Albo raka płuc. Zadziało. Nie będę paliła. W zasadzie to nigdy nie paliłam, ale teraz nie będę paliła jeszcze bardziej.
Singapuru nie pokochałam, ale bardzo się polubiliśmy. Uważam, że warto odwiedzić, głównie ze względu na architekturę, ale raczej nie jest to kwintesencja Azji.
CDN W kolejnym odcinku Sri Lanka.Metro jeździ na samo lotnisko. Łatwo znaleźć, bo wszędzie są drogowskazy po angielsku. Jadąc z lotniska, trzeba się przesiąść na stacji Tenah Merah. Tak że najpierw kierujesz się na Tehah Merah (innej opcji nie ma
;) ), a później na Joo Koon.
Sri Lanka
Planując wyjazd na Sri Lankę rozważaliśmy jaką opcje transportu wybrać. Chcieliśmy początkowo poruszać się komunikacją albo wypożyczyć samochód. Coś jednak nad nami czuwało (Acala?) i pomysł samochodu odpadł, jak znaleźliśmy na forum namiar na przewodnika-kierowcę z samochodem. Wybadaliśmy temat (pozdrawiam Michała!) i decyzja zapadła, że bierzemy Józka. Józek tak naprawdę jest Buddhiką, a dokładniej ma 5 imion, ale trochę mieliśmy problem z zapamiętaniem wszystkich, więc wyszło, że nadamy mu jakieś polskie imię. Lankijczycy mają tak dużo imion, żeby przypadkiem dwie osoby się nie nazywały tak samo (jakie to szczęście, że Chińczycy nie mieli takich pomysłów…). Jak zobaczyliśmy to zdjęcie…
…to od razu stwierdziliśmy, że to typowy Józek. I tak już zostało. To dobry patent, bo często później rozmawiając o nim przy nim (wiem, wiem mało elegancie, ale czasami trzeba było coś obgadać) Józek nie wiedział, że o nim mowa, więc nie tłumaczyliśmy za każdym razem o czym mówimy. Polecam ten patent. 10/10.
Na Sri Lance wylądowaliśmy w nocy. Tuż za stanowiskami imigracyjnymi był pasaż handlowy, w którym było sporo sklepów… głównie ze sprzętem AGD. Spoko otwartych, choć była 2 w nocy z soboty na niedzielę. Łatwiej tam było kupić pralkę i lodówkę niż butelkę wody;)
(s: internet)
Józek na nas czekał z karteczką, odwalony jak z wesela, a my tacy nieuczesani;) Na lotnisku kupiliśmy lankijską kartę SIM – mogliśmy się za darmo komunikować z Józkiem i mieliśmy internet. Pierwszy nocleg miał być gdzieś niedaleko lotniska, ale Józek zasugerował pojechać od razu do pierwszego punktu docelowego – Pinnawali. Tam chcieliśmy zobaczyć sierociniec dla słoni. Trochę miałam problem z tym miejscem, bo ogólnie raczej nie uznaje miejsc, gdzie wykorzystuje się zwierzęta (cyrki, delfinaria itp). Tu nie wiedziałam na ile w Pinnawali faktycznie opiekują się słoniami, a na ile to nośna nazwa na niezły interes… Dla reszty wycieczki słonie to must see na Sri Lance i w efekcie zostałam zbombardowana argumentami, że podobno przynajmniej część słoni jest faktycznie uratowana z niewoli, że głównie działają charytatywnie (utrzymują się z datków), że nie ma tam jazdy na słoniach i ostatecznie przegłosowana (demokracja sic!). Lub jak niektórzy twierdzą, doszliśmy do kompromisu…
;) Jeśli za kompromis uznamy, że skoro słonie to must see to faktycznie ze wszystkich miejsc ze słoniami na Sri Lance w Pinnawali traktowane są najlepiej.
Józek nas zapakował do swojego sterylnego busika i w drogę. A droga… nie wiedziałam, że jazda w środku nocy, po długim locie, przez lankijskie wsie będzie tak emocjonująca i rozbudzająca. Na Sri Lance bowiem obowiązują lankijskie zasady ruchu drogowego, czyli: - krowy i psy na ulicach są święte, ludzie trochę mniej - kierunkowskazy są dla lamusów - klakson służy do wszystkiego, poza używaniem go w sytuacjach awaryjnych/ostrzegawczych. Klaksonu używa się przede wszystkim jak się wyprzedza, tak żeby poinformować otoczenie „oto jestem!” - świateł używa się tylko w nocy i to też raczej, żeby pomrugać dyskretnie, że ktoś jedzie na czołowe - tuktuk to tak naprawdę człowiek w budce, więc nie trzeba tak na niego uważać jak na krowy i psy - warto za to uważać na autobusy, bo są większe - poza tym, że autobusy są większe też mają jakieś dziwne zwyczaje się czasami zatrzymywać, ale tylko czasami, bo dobrze się też wysiada z autobusu podczas jazy; obstawiam, że z wsiadaniem gorzej
Pierwszego dnia też mnie trochę dziwiło powszechne wyprzedzanie na trzeciego. Kolejnego dnia mnie trochę zaskoczyło wyprzedzanie na czwartego. W kolejnych dniach mnie już nic nie dziwiło.
W hotelu trzeba było ustalić odpowiednią cenę, czyli konieczna była konsultacja z szefem wszystkich szefów, trochę negocjacji Józka i dużo wymachów rąk. Józek mówi po syngalesku jak 80% Lankijczyków, co ułatwiało nam nieco negocjacje. Choć równie dobrze mógł mówić, że przywiózł tu takich naiwnych Europejczyków, których można naciągnąć, bo w środku nocy pewnie zgodzą się na wiele (zdobywając pierwszą gwiazdkę. Pozdrawiam Pestycydę;>). Rozmowa Józka z recepcją brzmiała mniej więcej tak: ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari. Ze względu na jego południowy akcent nie wszystko wyłapałam;) Inna interpretacja była taka, że Józek się zapętlił i mówił to samo do skutku. I faktycznie, to mogła być dobra strategia, bo cena była w miarę ok.
Rano myjąc zęby usłyszałam ryk za oknem, a jak wyjrzałam to okazało się, że słoniki idą ulicą do rzeki. Cała ulica słoni, małe, duże, wszędzie słonie. Z kolei z tarasu hotelowego, gdzie jedliśmy śniadanie był widok na rzekę, w której codziennie odbywała się kąpiel słoni. Od razu było widać jak słonie bywają różne – jedne współpracowały podczas kąpieli, inne wchodziły do rzeki i chlap! Kładły się w wodzie i czeeekały na obsługę. Nawet trąbą nie ruszyły, żeby się opłukać. To musiały być męskie słonie;) Słonie można było też nakarmić bananami, pogłaskać, przyjrzeć się z bliska. Za free, choć oczywiście wszelkie napiwki mile widziane, żeby nie powiedzieć mocno sugerowane.
Nie zauważyłam, żeby słonie były źle traktowane, choć byłam tam krótko i ciężko stwierdzić czy widziałam co tam się naprawdę dzieje. Nie żałuję, ale też raczej na kolejnych wyjazdach raczej odpuszczam takie atrakcje.
Po śniadaniu ze słoniami ruszyliśmy w kierunku Sigiriyi. W Sigiriyi jest Lwia Skała - były pałac królewski, z którym wiąże się ciekawa historia z morderstwami w rodzinie królewskiej, podstępami, intrygami i dzikim seksem w roli głównej. Dobrze, że poznaliśmy tę historię (Józek o to zadbał), bo inaczej można zapamiętać z tego miejsca, że to „no fajna skała”. Na szczyt skały prowadzą schody – duuuużo schodów, o czym informują mili panowie kręcący się przy wejściu i jak się okazało także bardzo pomocni. Za niewielką opłatą mogą pomóc wejść – potrzymać za rękę, służyć ramieniem a w wersji all inclusive asekurować z tyłu trzymając za pośladki. Super oferta, ale jednak nie skorzystałam, miałam własnego, prywatnego trzymacza pośladkowego i on wygryzał wszelką konkurencję.
Przed wyjazdem też w naszej grupie wyjazdowej mieliśmy rozkminę jakie buty potrzebujemy na Sigiriyę, bo niby to niezbyt wysoka skała i głównie schody, ale jakby padało to może jakieś wyższe wiązane. Ostatecznie trekkingowych nie braliśmy, tylko zwykłe trampki, ale trochę sami siebie wyśmialiśmy jak zobaczyliśmy na miejscu, że połowa ludzi wchodzi… boso. Z mnichami na czele. Mimo wszystko, polecam trampy;) Czasami schody były nierówne albo śliskie. Wchodzi się około godziny. Mniej więcej w połowie jest punkt pierwszej pomocy (dla tych którzy poskąpili na panów pośladkowych;>), ale wolałabym nie korzystać z usług ratowników, bo namiocik mieli jak w serialu MASH. Generalnie raczej nie było wielu potrzebujących, bo wystarczy kondycja lepsza niż emerycka, żeby „zdobyć szczyt”. Trochę podczas wchodzenia łapał mnie lęk wysokości, na szczęście było mniej dramatycznie niż na kładce w Singapurze;) Na szczycie największe wrażenie na mnie zrobił widok wielkiej ciemnej, deszczowej chmury dość szybko zbliżającej się do naszej skały, która dość dobrze motywowała, żeby rozważyć rychły powrót. Na górze też jest ważna informacja dla zwiedzających:
Dobrze, że informują jak już jakby wyboru nie ma. Nie ma też panów pośladkowych, więc nikt nie pomoże. Z wielkiej chmury popadał w końcu mały deszcz, więc jednak nie było tak niebezpiecznie.
Nocleg zaplanowany był w Kandy. Po drodze Józek powiedział co proponuję, sprawdziłam w necie czy nam pasuje i jakich cen się spodziewać. Na miejscu okazało się, że pan w recepcji proponuje „speszial prajs”…40% drożej niż przy rezerwacji przez Agodę. On, że nie nie, bo tam na pewno są jakieś opłaty jeszcze i ceny nie zmieni. Ok, rezerwuję więc przez Agodę. Wtedy pan oznajmij, że musi skonsultować to z szefem wszystkich szefów, a ten ostatecznie zgodził się na cenę trochę niższą przez Agodę. Ha! Hotel z pięknym widokiem na Kandy.
Świetnie napisana relacja! Brakuje mi tylko orientacyjnych cen na miejscu. Co do absurdalnych przepisów, mam podobne wspomnienia z Emiratów Arabskich. Żucie gumy i trzymanie partnera za rękę w miejscu publicznym uznane za szczyt demoralizacji.
:D Czekam na kolejną część!
Cen nie ma, bo - szczerze mówiąc - nie pamiętam dokładnie. Ale to co pamiętam to (1S$ = ok. 2,7zł):- jedzenie, tam gdzie się stołowaliśmy: ok. 4-7S$ za danie obiadowe + napoje 1-4S$- kolacja w Marinie: tam był bufet, czyli jedna cena za wejście i można jeść do woli, napoje bezalkoholowe w cenie, chyba 45S$/os- w sklepach dość drogo, ale konkretnych przykładów nie podam- ogród botaniczny za free, ogród orchidei 5 S$/os- kładka zła;) 5 S$/os- taxi: opłata początkowa + naliczanie za dystans (jednostką jest 0,35 lub 0,4 km) lub czas postoju w sekundach (każde rozpoczęte 45 sekund), u nas za ok. 4 km chyba wyszło ok. 8-9 S$Ceny hotelu, metra i autobusu można znaleźć w internecie. Cenę hotelu wypieram z pamięci;) a komunikacji zupełnie nie pamiętam. Na lotnisku bilety na metro kupuje się w automacie, gdzie można płacić tylko gotówką (wyłącznie S$), ale jest dużo bankomatów i kantorów.
Z relacji na relację coraz bardziej się utwierdzam w przekonaniu,że pokazywanie zdjęć jedzenia na tym forum powinno być karalne:D Czekam na kolejne Twoje posty!
;)
Świetna relacja, super się czyta i .. wspomina
:) rok temu bylismy na prawie identycznej wyprawie po Sri Lance, z tym, że objazdówka była w odwrotną stronę
:D od Mirissy po Kandy
:) Też mieliśmy swojego Józka
:D Nawet podobny do Waszego
:D Chociaż oni wszyscy podobni
;) Jedyny minus tych lankijskich przewodników - chociaż ich angielski jest na dobrym poziomie,to akcent sprawia,że czasem cięzko ich zrozumieć
;) A i super podsumowanie dotyczące przepisów drogowych panujących na lankijskich drogach
:D Przejażdzka tam to istny rajd, nasz Józek jak zobaczył,ze przy każdym jego wyprzedzaniu na trzeciego/czwartego robimy wielkie oczy troche przystopował
;) Nam jako najdziwniejszy zwierzak przy drodze zdarzył się jeżozwierz
:shock: Czekam na cd..
:)Ja też mam w planach wrócić na Sri Lanke, naprawdę jest piękna
:)
Jasne!buddhikagomis@gmail.com+94 777 194 751Jakby co wspomnij, że masz namiar ode mnie:)A co angielskiego... Józek piszę dziwnie, IMO to taka lankijska wersja angielskiego;) Ale porozumiewa się bardzo dobrze, nie mieliśmy problemu, żeby go zrozumieć.
Ok, dzięki, napisałam
:) zobaczymy co odpowie, bo moja oferta może być mało konkurencyjna
:P chcemy go wynająć tylko na jeden dzień z Ella do Mirissa, tak żeby jeszcze pomiędzy zaliczyć safari w udawalawe. Jak nie to poszukamy kogoś na miejscu.
Na jeden dzień to może być ciężko, szczególnie na takiej trasie (Józek mieszka niedaleko Negombo). Chyba, że udałoby się zgrać z jakąś grupą i moglibyście zabrać się razem. A jak nie to raczej lepiej szukać na miejscu. Z Ella do Mirissy jest spory kawałek, nie pamiętam ile nam to zajęło, ale jak google pokazuje 3 godz to pewnie było w praktyce z 5 godzin;)
a jak wrażenia po sierocińcu dla sloni? nic nie wspominasz a jestem ciekawa. Jaki był koszt Józka? bardzo podoba mis ię Twoja relacja, naprawdę zachęca do odwiedzenia Sri Lanki;) może jakaś googlemapa z trasy poglądowa?
Witaj. Jesli moge prosic Cie o podpowiedz opisu na forum . pisze tu pierwszy raz i cos nie do konca wiem jak to zrobic. czy zeby najpierw opisac COS....co chce , potem dodac pliki ze zdjeciami i np.jakims komentarzem ,jak moge dalej juz pod tymi pilkami i opisem jednego ,pisac dalej i wstawiac zdjecia..? zeby sie nie wstawilo ze najpierw jest dluuugi opis i potem saaaame zdjecia? czy mam to robic jako nowy temat..? nie chce zeby to sie rozdzielilo? jesli mozesz mi pomoc to bede wdzieczna ..przeslij mi info na adres e-mail anett777@interia.plPozdrawiam
Gdzie: Singapur, Sri Lanka i Emiraty (Dubaj, Abu Dhabi)
Kiedy: wrzesień/październik 2014
Jak krótko: Bardzo krótko:) W sumie 11 dni. Wiem, że niektórym starym wyjadaczom nie opłaca się wychodzić z domu na krócej niż 2 tyg, ale ja uwielbiam wyjazdy instant. Poza tym, z a różnych względów, nie mogę wyjeżdżać na dłużej niż 12-14 dni.
Kto: no my:) + para naszych przyjaciół + 2 misie
Loty Emirates. Bilety multicity kupione w majowej promocji Emirates, w sumie 5 odcinków, na 1 rezerwacji, ok. 2300 zł za osobę.
Singapur
Zanim dotarliśmy do naszego pierwszego celu – Singapuru, musieliśmy zaliczyć stopover w Dubaju. Lot do Dubaju był dość komfortowy, bardzo luźno w samolocie, może 1/3 pasażerów, a to oznaczało, że większość środkowych siedzeń była wolna i mogła służyć dorosłym za leżankę a dzieciom za plac zabaw.
W międzyczasie lokalne jedzenie;) Polecam drugą pozycję;)
Na kolejne loty zamówiłam (przez net, zarządzając rezerwacją) posiłki specjalne – głównie wegetariańskie lub jakieś modyfikacje wege-dań. Były ok, choć zamawianie posiłków specjalnych polecam szczególnie tym, którzy chcą dłużej pospać. Te posiłki są rozdawane dużo wcześniej. Jak reszta (szczególnie z tyłu samolotu) czekała na swój tradycyjny posiłek, ja już zdążyłam zapomnieć, że coś jadłam i trochę się przespać.
Późniejsze loty niestety już nie były takie luźne. W Dubaju też jedyny raz wysiadaliśmy do autobusu lotniskowego. Po wyjściu z samolotu buchnęło gorącem (a było po 22). Liczyliśmy, że to może od silników, ale… skucha. Tam po prostu tak bucha gorącem;)
Autobusem lotniskowym jechaliśmy do terminala… ponad 30 min. Po drodze tunele, pasy i światła. Generalnie szybciej dojeżdżamy od nas do Modlina niż tam z samolotu do terminalu;) Ale to też dobrze obrazuje skalę tego miasta. Choć na razie to tylko namiastka tej skali;)
Kolejny lot – już do Singapuru na pokładzie Airbusa A380-800, czyli dwupoziomowego giganta. Naprawdę ogromny, ale też chyba najwygodniejszy ze wszystkich. Lot prawie 8 godz, na szczęście częściowo przespany. W Europie podczas lotu późna noc, więc to i gwiazdki na sufitowym niebie samolotowym na pewno ułatwiały zaśnięcie.
Niestety wręcz przeciwnie było pierwszej nocy w hotelu, bo jak się kładliśmy w Polsce była 18. To nie moja pora na spanie, nawet mimo zmęczenia.
W Singapurze byliśmy ok. 14. Metrem pojechaliśmy do hotelu, choć większość podróżujących z lotniska wybiera transport taksówką, ale na taksówkę na lotnisku czeka się… podobno ok. godziny. W kolejce, w rządeczku. Sądząc po naszych (późniejszych) doświadczeniach z singapurskimi taksówkami jestem w stanie w to uwierzyć, choć nadal uważam, że to bez sensu, skoro metrem można dojechać do centrum w pół godziny.
Hotel mieliśmy bardzo dobrze położony, blisko Mariny, w samym centrum. http://www.peninsulaexcelsior.com.sg/
Standard też niezły, a nasi przyjaciele mieli nawet pokój z widokiem na Marinę. Musieli mieć jakieś układy w recepcji;)
Widok z hotelu
My mieliśmy widok na drugą stronę, już nie tak spektakularny.
Tego dnia mieliśmy w planach głównie jedzenie (trzeba znać priorytety!);) Tak że pierwszy cel – miejsce polecane przez naszą znajomą.
Znaleźliśmy w sumie bez problemów, pokazaliśmy paluszkami co chcemy, a mała azjatyckie rączki podały do luksusowych plastikowych, gibiących się stolików. Moje wege spring rollsy były pyszne, reszta chyba też zadowolona. Z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy w stronę Marina Bay Sands, żeby dopieścić brzuszki. Generalnie bardzo chcieliśmy zobaczyć ten hotel nie tylko z zewnątrz, ale też dostać się na górę – na poziom basenu. Na górze poza wspomnianym basem (dostępnym wyłącznie dla gości hotelowych), są też restauracje i taras widokowy. Po szybkim rekonesansie, jeszcze przed wyjazdem, wyszło, że stosunkowo niewiele dopłacając można wybrać się do restauracji koło tarasu. A jak jeszcze odkryłam cheese&chocolate bar to wiedziałam, że decyzja będzie prosta. Już w zasadzie słyszałam jak te czekoladki ze zdjęć szeptały moje imię. Tak że uległam i umówiliśmy się;) (rezerwacja robiona chyba 2 miesiące przed terminem i zajęliśmy przedostatni stolik)
Wjechaliśmy na samą górę i tym samym wejściem, którym wchodzą goście hotelowi – po okazaniu rezerwacji z maila – mogliśmy wejść… na basen. Oczywiście, nadal nie mieliśmy prawa z niego korzystać, ale jeśli tylko mielibyśmy ręcznik, szlafrok czy po prostu nie bylibyśmy ubrani smart-casualowo (dress code w naszej restauracji – ha! sprytne!) to raczej nikt by się nami nie zainteresował i basen byłby nasz. Ja jednak miałam pewne opory, żeby w sukience tam wskakiwać;) Widoki z basenu świetne! Sama koncepcja basenu w takim miejscu to super rozwiązanie.
Ogólnie budynek hotelu jest ciekawy i pomyślany w każdym detalu. Elewacja na łącznikach wykonana jest z blaszek, które poruszane przez wiatr dają bardzo fajne efekty.
https://www.youtube.com/watch?v=DiS3m3SU2HE
Ale ale… czekoladki :D
Najpierw sery, pieczywo, oliwki. Pycha. No i czekolada… wszędzie czekolada :D I desery z fasolą azuki, z owocami bliżej niezdentyfikowanymi (też pysznymi… tzn. mam nadzieję, że to były owoce;P), musy, kremy. Generalnie pełnia szczęścia. Mimo wielkiej, choć platonicznej miłości do słodyczy, nie byłam w stanie spróbować wszystkiego. Czułam, że zawiodłam niektóre czekoladki. Czyli następnym razem w Sinagapurze muszę tam wrócić (z pustym brzuszkiem).
Po upojnym wieczorze poszliśmy do parku z Superdrzewami. No i te drzewa są faktycznie super;) Wielkie, kolorowe, takie niby od czapy, a świetnie komponują się z miastem. Już było późno, więc nie załapaliśmy się na pokaz świateł na drzewach ani nie mogliśmy wejść na taras-kładkę między drzewami, ale wtedy powstał plan, że wracamy następnego dnia wieczorem. A tymczasem spacerem (ok. 2 km) kierowaliśmy się do hotelu. Zobaczyliśmy Marinę z drugiej strony, Muzeum Nauki (w kształcie lotosu) i ogólnie trochę miasta nocą.
Następnego dnia zostaliśmy niemieckimi emerytami z zorganizowanej wycieczki, czyli jeździliśmy autobusem bez dachu z przewodnikiem w słuchawkach. Rzadko z tego korzystamy, ale tu opcja wydawała się sensowna, bo mogliśmy się nim dostać wszędzie gdzie planowaliśmy (nie przemieszczając się pod ziemią, bo jednak widoki z metra trochę gorsze), w miarę szybko i wygodnie (hop-on, hop-off). No i Pan słyszany w słuchawkach był taaaki mądry;) Ale minus tej opcji jest taki, że wcześnie kończy kursowanie ten autobus (chyba ok. 17), więc żeby maksymalnie wykorzystać bilet trzeba byłoby zacząć jeżdżenie wcześnie rano, co nam jakby nie wyszło;) Bo zaspaliśmy. Tak konkretnie. Ja zasnęłam chyba ok. 4 nad ranem i przed 10 nas żaden budzik nie obudził, choć prób było wiele.
Najpierw Ogród Botaniczny – trochę jakby na uboczu, kawałek od centrum, ale nadal to namiastka puszczy wśród wieżowców. Poza fajnym ogrodem orchidei i lasem deszczowym, najbardziej podobał mi się Cool House. Czyli coś w rodzaju szklarnio-oranżerii mniej więcej w środku ogrodu. Cool house był naprawdę cool:D Głównie dlatego, że było tam ok. 10 st mniej niż na zewnątrz i była rozpylana mgiełka. Wymyślił to geniusz. Ja w zasadzie chciałam już tam zostać, ale motywacja do wyjścia przyszła jak przypomniałam sobie, że w Chinatown coś zjemy i kolejne desery czekają.
Z ogrodu botanicznego przejechaliśmy przez Orchard Road (główna aleja handlowa) do Little India. Zrobiło się hmmm… indyjsko. Kolorowe bazary, kolorowe świątynie i gorliwie modlący się lokalsi. Ciekawe.
Kolejny przystanek to ChinaTown. Nasze główne punkty – po atrakcjami gastronomicznymi oczywiście – to świątynie. Największe – Złotego Zęba Buddy z m.in. moim ulubionym wkurzonym Buddą Acala. Acala to najbardziej popularny z tzw. "pięciu królów mądrości". Dosłownie oznacza „nieporuszony”. Jego nieporuszoność to niepodatność na ziemskie pokusy. W Japonii jest postrzegany jako obrońca i pomocnik w osiąganiu celów.
Tambylcy poza modłami przynosili też dary bożkom, np. Ferrero Rocher. Nie wiem co na to Budda, ale ja bym nie pogardziła;)
Po drodze świątyń było więcej – wszystkie zwiedzane oczywiście boso. Buciczki zostają przed wejściem, a w konkretnie walają się przed wejściem (że też oni się później mogą w tym połapać i odnaleźć buty do pary to trochę zdziwko). Nasze czekały na nas grzecznie z boku. Szanuję ten rytuał i nie miałam żadnych oporów, żeby się dostosować, choć b. nie lubię chodzić boso. Tylko czasami posadzka była tak gorąca i nagrzana od słońca, że migusiem omijałam te miejsca, co z boku mogło wygląda jakby jakieś nieczyste moce w transie kierowały mnie do wyjścia.
Jedzonko! W ulicznym food courcie między uliczkami w ChinaTown znaleźliśmy budkę rybno-wegetariańską, która mnie najgłośniej wołała. Wszystko wyglądało zachęcająco, a w brzuszku jeszcze wczorajsze czekoladki (duuużo czekoladek). Trochę apetyt minął jak małe azjatyckie rączki te piękne potrawy utopił w głębokim tłuszczu… Coś jakby czar prysł, magia uleciała wraz z oparami tłuszczu kokosowego i wszystkim zrobiło się smutno. Ale podobno tak ma być, przyjęłam to z godnością. Było ok, ale… no właśnie, magii nie było. Humor poprawiała mi wizja deseru. Mam drugi żołądek na desery i wielkie czekoladowe serce, więc deser to zawsze dobry pomysł. A na deser Traditional Desserts (tak się nazywała deserownia), a tak naprawdę to barwiony lód. Taki lód-lód w sensie woda zamrożona, ale ale smakowa! My np. mieliśmy arbuzowo-liczi, ale są też np. z czarnego sezamu. Wygląda jak potwór z Loch Ness, dlatego bałam się spróbować.
(s: internet)
Duriany
Na wieczór w planach Superdrzewa, tym razem też oglądane z poziomu kładki. Rzutem na taśmę kupiliśmy jedne z ostatnich biletów, uradowani że idealnie w punkt, bo za 2 godz powinniśmy być na lotnisku, więc akurat zwiedzanie, hotel, walizki i chybcikiem na lotnisko. Po czym odkryliśmy że ta druga dłuuuga kolejka to do wejścia. Obsługa twierdziła, że czeka się na wejście ok. 40 min… Fatalnie, genialny plan rypnął. No i dylemat turystów pierwszego świata – czekamy i biegiem na lotnisko czy odpuszczamy. Wyszło, że kolejka nie taka straszna (już nie zaufam więcej człowiekowi, który nie jest w stanie spojrzeć mi prosto w oczy) i weszliśmy po ok. 20 min. Na górze było podobno bardzo fajnie. Tak twierdzi reszta. Ja wiele nie pamiętam, bo przypomniało mi się na górze, że mam lęk wysokości, a nawet jak próbowałam o tym zapomnieć to spoglądając w dół na ażurową kładkę i malutkich ludzi pod nią już byłam pewna, że tak, mam lęk wysokości. Postanowiłam cofnąć się i wrócić i plan byłby dobry, gdyby nie to, że nie można wracać. Wyjście jest na drugim końcu kładki. O Buddo! Umrę i Acala nie pomoże. Trzymając się obu barierek (cała kładka moja!) przeszłam spory fragment nie patrząc w dół. Ani w górę. W zasadzie patrząc tylko gdzie jest wyjście. Po drodze spotkałam faceta, który zauważył, że taka „plastyczna ta kładka”, bo jak się skacze to ona się gibie. No genialne. Naprawdę. To był Polak. Już mu miałam puścić soczystą polską wiązankę, w sensie poprosić, żeby przestał, ale stwierdziłam, że nawet w obliczu śmierci pozostanę damą. Przy wyjściu, na stabilniejszym gruncie nawet trochę się rozejrzałam. No faktycznie – całkiem fajnie. Mimo silnych wrażeń, serio interesująca koncepcja tej kładki.
Kładka zła
Po zejściu wpadliśmy na genialny pomysł, że złapiemy taksówkę do hotelu. Do hotelu niby niedaleko, ale czasu niewiele, więc tak, to dobry plan. Niewiarygodny pan z obsługi (czemu ja się nie uczę na błędach?) wskazał drogę do postoju. Postój był dokładnie gdzie indziej. Ale trafiliśmy, bo – w przeciwieństwie do pana z obsługi – drogowskazom można ufać. Na postoju kolejka. Jakieś 50 osób przed nami a taksówek nie widać. Posłusznie ustawiliśmy się na końcu i poczekaliśmy na swój przydział, w sumie może 10 min.
Na lotnisko dotarliśmy o czasie i zdążyliśmy obejrzeć jeszcze kinetyczny deszcz:
Video: http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pog ... 8,1,0.html
Oraz na luzie odprawić się, przebrać, umyć, poczytać… W sumie to mogliśmy dłużej zostać na kładce, jaka szkoda, że tak nie zrobiliśmy ;) I fruuuu na Sri Lankę, ale o tym później.
Jakie wrażenia z Singapuru? Hmmm… Pierwsze wrażenie było takie, że jest tu bardzo europejsko. Drugie, trzecie i piętnaste wrażenie w sumie też. Widać wpływy brytyjskie (nie dziwota), wszędzie powszechny angielski, architektura w dużej mierze także europejsko-zachodnia. Nowoczesne, zadbane, dobrze zorganizowane miasto. No dobra, taki opis nie pasuje do wielu europejskich miast, ale mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi;) Jednak klimat, mieszanka etniczna i powszechność innych religii sprawiły, że nie dało się zapomnieć, że jestem w Azji.
Inne były też pewne reguły i unormowania, a w zasadzie ich mnogość. Zabronione jest np. chodzenie nago nawet w własnym domu, bo nie można siać zgorszenia. Mnie inne rzeczy gorszą, ale co ja Europejka wiem o prawdziwych zgorszeniach. Nie wiedziałam też, że guma do żucia to takie zło. Nie można publicznie żuć gumy. Nie można jej nawet kupić, bo samo posiadanie jest zabronione, a ja miałam cały czas w torebce (życie na krawędzi!). Nie można też przewozić owoców duriana w komunikacji miejskiej. Duriany muszą same trafić do domu. Nie chcę nawet myśleć jaka by była kara jakbym przemyciła takiego duriana w metrze, po czym nago go zjadła w domu, przeżuwając przy tym gumę. A tak serio to wiem – prace społeczne transmitowane w tv. Podobno, bo próbowałam znaleźć taki materiał i youtube nie wie o co mi chodzi. Jak powiedzą mi prosto w oczy, że tak jest to uwierzę.
Mają także ciekawe koncepcje jeśli chodzi o ochronę zdrowia. Obowiązkowy pomiar temperatury u wszystkich przylatujących do Singapuru, ale też np. wygląd paczek papierosów. W Singapurze palenie nie zabija, ale można obejrzeć na paczce jak wygląda obumierający płód. Albo raka płuc. Zadziało. Nie będę paliła. W zasadzie to nigdy nie paliłam, ale teraz nie będę paliła jeszcze bardziej.
Singapuru nie pokochałam, ale bardzo się polubiliśmy. Uważam, że warto odwiedzić, głównie ze względu na architekturę, ale raczej nie jest to kwintesencja Azji.
CDN
W kolejnym odcinku Sri Lanka.Metro jeździ na samo lotnisko. Łatwo znaleźć, bo wszędzie są drogowskazy po angielsku. Jadąc z lotniska, trzeba się przesiąść na stacji Tenah Merah. Tak że najpierw kierujesz się na Tehah Merah (innej opcji nie ma ;) ), a później na Joo Koon.
Planując wyjazd na Sri Lankę rozważaliśmy jaką opcje transportu wybrać. Chcieliśmy początkowo poruszać się komunikacją albo wypożyczyć samochód. Coś jednak nad nami czuwało (Acala?) i pomysł samochodu odpadł, jak znaleźliśmy na forum namiar na przewodnika-kierowcę z samochodem. Wybadaliśmy temat (pozdrawiam Michała!) i decyzja zapadła, że bierzemy Józka. Józek tak naprawdę jest Buddhiką, a dokładniej ma 5 imion, ale trochę mieliśmy problem z zapamiętaniem wszystkich, więc wyszło, że nadamy mu jakieś polskie imię. Lankijczycy mają tak dużo imion, żeby przypadkiem dwie osoby się nie nazywały tak samo (jakie to szczęście, że Chińczycy nie mieli takich pomysłów…). Jak zobaczyliśmy to zdjęcie…
…to od razu stwierdziliśmy, że to typowy Józek. I tak już zostało. To dobry patent, bo często później rozmawiając o nim przy nim (wiem, wiem mało elegancie, ale czasami trzeba było coś obgadać) Józek nie wiedział, że o nim mowa, więc nie tłumaczyliśmy za każdym razem o czym mówimy. Polecam ten patent. 10/10.
Na Sri Lance wylądowaliśmy w nocy. Tuż za stanowiskami imigracyjnymi był pasaż handlowy, w którym było sporo sklepów… głównie ze sprzętem AGD. Spoko otwartych, choć była 2 w nocy z soboty na niedzielę. Łatwiej tam było kupić pralkę i lodówkę niż butelkę wody;)
(s: internet)
Józek na nas czekał z karteczką, odwalony jak z wesela, a my tacy nieuczesani;) Na lotnisku kupiliśmy lankijską kartę SIM – mogliśmy się za darmo komunikować z Józkiem i mieliśmy internet. Pierwszy nocleg miał być gdzieś niedaleko lotniska, ale Józek zasugerował pojechać od razu do pierwszego punktu docelowego – Pinnawali. Tam chcieliśmy zobaczyć sierociniec dla słoni. Trochę miałam problem z tym miejscem, bo ogólnie raczej nie uznaje miejsc, gdzie wykorzystuje się zwierzęta (cyrki, delfinaria itp). Tu nie wiedziałam na ile w Pinnawali faktycznie opiekują się słoniami, a na ile to nośna nazwa na niezły interes… Dla reszty wycieczki słonie to must see na Sri Lance i w efekcie zostałam zbombardowana argumentami, że podobno przynajmniej część słoni jest faktycznie uratowana z niewoli, że głównie działają charytatywnie (utrzymują się z datków), że nie ma tam jazdy na słoniach i ostatecznie przegłosowana (demokracja sic!). Lub jak niektórzy twierdzą, doszliśmy do kompromisu… ;) Jeśli za kompromis uznamy, że skoro słonie to must see to faktycznie ze wszystkich miejsc ze słoniami na Sri Lance w Pinnawali traktowane są najlepiej.
Józek nas zapakował do swojego sterylnego busika i w drogę. A droga… nie wiedziałam, że jazda w środku nocy, po długim locie, przez lankijskie wsie będzie tak emocjonująca i rozbudzająca. Na Sri Lance bowiem obowiązują lankijskie zasady ruchu drogowego, czyli:
- krowy i psy na ulicach są święte, ludzie trochę mniej
- kierunkowskazy są dla lamusów
- klakson służy do wszystkiego, poza używaniem go w sytuacjach awaryjnych/ostrzegawczych. Klaksonu używa się przede wszystkim jak się wyprzedza, tak żeby poinformować otoczenie „oto jestem!”
- świateł używa się tylko w nocy i to też raczej, żeby pomrugać dyskretnie, że ktoś jedzie na czołowe
- tuktuk to tak naprawdę człowiek w budce, więc nie trzeba tak na niego uważać jak na krowy i psy
- warto za to uważać na autobusy, bo są większe
- poza tym, że autobusy są większe też mają jakieś dziwne zwyczaje się czasami zatrzymywać, ale tylko czasami, bo dobrze się też wysiada z autobusu podczas jazy; obstawiam, że z wsiadaniem gorzej
Pierwszego dnia też mnie trochę dziwiło powszechne wyprzedzanie na trzeciego. Kolejnego dnia mnie trochę zaskoczyło wyprzedzanie na czwartego. W kolejnych dniach mnie już nic nie dziwiło.
W hotelu trzeba było ustalić odpowiednią cenę, czyli konieczna była konsultacja z szefem wszystkich szefów, trochę negocjacji Józka i dużo wymachów rąk. Józek mówi po syngalesku jak 80% Lankijczyków, co ułatwiało nam nieco negocjacje. Choć równie dobrze mógł mówić, że przywiózł tu takich naiwnych Europejczyków, których można naciągnąć, bo w środku nocy pewnie zgodzą się na wiele (zdobywając pierwszą gwiazdkę. Pozdrawiam Pestycydę;>). Rozmowa Józka z recepcją brzmiała mniej więcej tak: ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari. Ze względu na jego południowy akcent nie wszystko wyłapałam;) Inna interpretacja była taka, że Józek się zapętlił i mówił to samo do skutku. I faktycznie, to mogła być dobra strategia, bo cena była w miarę ok.
Rano myjąc zęby usłyszałam ryk za oknem, a jak wyjrzałam to okazało się, że słoniki idą ulicą do rzeki. Cała ulica słoni, małe, duże, wszędzie słonie. Z kolei z tarasu hotelowego, gdzie jedliśmy śniadanie był widok na rzekę, w której codziennie odbywała się kąpiel słoni. Od razu było widać jak słonie bywają różne – jedne współpracowały podczas kąpieli, inne wchodziły do rzeki i chlap! Kładły się w wodzie i czeeekały na obsługę. Nawet trąbą nie ruszyły, żeby się opłukać. To musiały być męskie słonie;) Słonie można było też nakarmić bananami, pogłaskać, przyjrzeć się z bliska. Za free, choć oczywiście wszelkie napiwki mile widziane, żeby nie powiedzieć mocno sugerowane.
Nie zauważyłam, żeby słonie były źle traktowane, choć byłam tam krótko i ciężko stwierdzić czy widziałam co tam się naprawdę dzieje. Nie żałuję, ale też raczej na kolejnych wyjazdach raczej odpuszczam takie atrakcje.
Po śniadaniu ze słoniami ruszyliśmy w kierunku Sigiriyi. W Sigiriyi jest Lwia Skała - były pałac królewski, z którym wiąże się ciekawa historia z morderstwami w rodzinie królewskiej, podstępami, intrygami i dzikim seksem w roli głównej. Dobrze, że poznaliśmy tę historię (Józek o to zadbał), bo inaczej można zapamiętać z tego miejsca, że to „no fajna skała”. Na szczyt skały prowadzą schody – duuuużo schodów, o czym informują mili panowie kręcący się przy wejściu i jak się okazało także bardzo pomocni. Za niewielką opłatą mogą pomóc wejść – potrzymać za rękę, służyć ramieniem a w wersji all inclusive asekurować z tyłu trzymając za pośladki. Super oferta, ale jednak nie skorzystałam, miałam własnego, prywatnego trzymacza pośladkowego i on wygryzał wszelką konkurencję.
Przed wyjazdem też w naszej grupie wyjazdowej mieliśmy rozkminę jakie buty potrzebujemy na Sigiriyę, bo niby to niezbyt wysoka skała i głównie schody, ale jakby padało to może jakieś wyższe wiązane. Ostatecznie trekkingowych nie braliśmy, tylko zwykłe trampki, ale trochę sami siebie wyśmialiśmy jak zobaczyliśmy na miejscu, że połowa ludzi wchodzi… boso. Z mnichami na czele. Mimo wszystko, polecam trampy;) Czasami schody były nierówne albo śliskie. Wchodzi się około godziny. Mniej więcej w połowie jest punkt pierwszej pomocy (dla tych którzy poskąpili na panów pośladkowych;>), ale wolałabym nie korzystać z usług ratowników, bo namiocik mieli jak w serialu MASH. Generalnie raczej nie było wielu potrzebujących, bo wystarczy kondycja lepsza niż emerycka, żeby „zdobyć szczyt”. Trochę podczas wchodzenia łapał mnie lęk wysokości, na szczęście było mniej dramatycznie niż na kładce w Singapurze;) Na szczycie największe wrażenie na mnie zrobił widok wielkiej ciemnej, deszczowej chmury dość szybko zbliżającej się do naszej skały, która dość dobrze motywowała, żeby rozważyć rychły powrót. Na górze też jest ważna informacja dla zwiedzających:
Dobrze, że informują jak już jakby wyboru nie ma. Nie ma też panów pośladkowych, więc nikt nie pomoże. Z wielkiej chmury popadał w końcu mały deszcz, więc jednak nie było tak niebezpiecznie.
Nocleg zaplanowany był w Kandy. Po drodze Józek powiedział co proponuję, sprawdziłam w necie czy nam pasuje i jakich cen się spodziewać. Na miejscu okazało się, że pan w recepcji proponuje „speszial prajs”…40% drożej niż przy rezerwacji przez Agodę. On, że nie nie, bo tam na pewno są jakieś opłaty jeszcze i ceny nie zmieni. Ok, rezerwuję więc przez Agodę. Wtedy pan oznajmij, że musi skonsultować to z szefem wszystkich szefów, a ten ostatecznie zgodził się na cenę trochę niższą przez Agodę. Ha! Hotel z pięknym widokiem na Kandy.